Menu
- Aktualności
- Wydarzenia
- Oneg Szabat
- Zbiory
- Nauka
- Wystawy
- Edukacja
- Wydawnictwo
- Genealogia
- O Instytucie
- Księgarnia na Tłomackiem
- Czasopismo „Tłomackie 3/5"
- Kwartalnik Historii Żydów
Josl Birsztejn
Gdzie jesteś, Szlojmele?
z cyklu „Autobusy”
Kierowcy nie udało się zamknąć drzwi autobusu. Prosił, żeby ludzie przestali się pchać, ale nikt go nie słuchał. Ktoś został z ręką na zewnątrz. Kierowca rozłożył ręce i, patrząc w lusterko, zaczął mówić do siebie. Skarżył się na straszliwy upał i na mieszkańców tego żydowskiego państwa.
Gdy ręka została uwolniona, drzwi się zamknęły, a autobus ruszył z miejsca, jakaś staruszka z farbowanymi włosami przypomniała sobie, że zapomniała wysiąść. A że siedziała tuż za kierowcą, ukłuła go w plecy końcem laski, krzycząc:
– Rega! Rega!1
Kierowca znów zatrzymał autobus, ale staruszka wcale się nie uspokoiła. Już sama tylko myśl o tym, jaką odległość musiałaby pokonać pieszo, gdyby przejechała jeszcze ten jeden przystanek, całkowicie ją rozstroiła.
– Moja noga! Proszę spojrzeć na moją nogę! – krzyczała, żeby się usprawiedliwić i podniosła do góry swoją laskę, bo w tym ścisku nogi w ogóle nie było widać. Drewniana laska pocięta była ciemnymi sękami, pnącymi się aż po sam szczyt zakrzywionej rączki.
Droga do przednich drzwi była zatarasowana, więc przepychała się między siedzeniami do tyłu. Nie przestawała prosić, by pasażerowie spojrzeli na jej chorą nogę, i wciąż się bała, że kierowca pożałuje nagle swojej decyzji i ruszy z miejsca, zanim uda jej się wysiąść.
Kierowca rzeczywiście ją popędzał, a wtórowali mu w tym inni pasażerowie, krzycząc:
– Gweret!2
Zanim doszła do otwartych tylnych drzwi, zatrzymała spojrzenie na jakimś starszym mężczyźnie, który podawał jej koszyk przekazywany sobie przez pasażerów z ręki do ręki. Zapatrzyła się weń na chwilę i krzyknęła:
– Szlojme! Szlojmele Hartsztejn!
Nie miała pojęcia, że uszedł cało Niemcom. Że przez wszystkie te lata mieszkał w Izraelu, właśnie tu, w Jerozolimie. Znowu się zmieszała i nie wiedziała, czy ma dalej jechać i cierpieć katusze w drodze powrotnej, czy wyjść z autobusu i stracić tak bliskiego przyjaciela swych dziewczęcych lat.
Kierowca stracił cierpliwość. A wraz z nim cały autobus. Ze wszystkich dochodził krzyk:
– Gweret!
Szlojme Hartsztejn spojrzał na staruszkę. Przyglądał się jej chorej, spuchniętej nodze, jej powykręcanej lasce. I twarzy usłanej ciemnymi plamami, podobnymi do sęków. Z jednej takiej na szyi wyrastały sztywne włosy.
– Szyfre! Piękna Szyfre! – wykrzyknął Szlojme i opowiedział zebranym pasażerom, jak to tam, w miasteczku, każdy chłopak szalał na jej punkcie.
Taka piękność. Taka krasawica.
Drzwi były szeroko otwarte. Kierowca gestykulował intensywnie, więc autobus jeszcze bardziej się rozkrzyczał:
– Gweret!
Staruszka opuściła laskę i koszyk, zaplotła palce i zawołała do Szlojme:
– Czterdzieści lat! Oj, słabo mi! Co za szczęście!
Wyszła z autobusu zmieszana, a gdy ten ruszył z miejsca, zaczęła wymachiwać pociętą sękami laską i krzyczeć w ślad za nim:
– Gdzie jesteś Szlojme? Gdzie jesteś?
przełożyła Karolina Szymaniak
Sąsiedzi na dachu
z cyklu „Sąsiedzi”
Z sąsiadem z trzeciego piętra spotkałem się po raz pierwszy na dachu naszego pokaźnego budynku. Wszedłem na górę, żeby naprawić moją antenę, a on – żeby mnie pobić. Sąsiadka myślała, że jestem złodziejem, podniosła raban. Wsparły ją w tym inne sąsiadki, co z kolei obudziło sąsiada z trzeciego piętra. Wstał więc i poszedł za mną na górę, by zrzucić złodzieja z dachu. W wielkim pośpiechu nie udało mu się co prawda założyć spodni, ale nie zapomniał zabrać ze sobą butelki wódki. Wszedł na górę sprawić mi łomot, a staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Pomogła nam w tym flaszka. Kilka łyków i otworzyły się nasze serca. I rozwiązały języki.
Bo taki jak mój sąsiad, co to urodził się w Jerozolimie, pamięta Turka, angielski mandat, a jego przyjaciele byli zaufanymi Ben-Guriona, taki jak mój sąsiad zawsze ma coś do opowiedzenia nowemu sąsiadowi, co to przybył z galutu3 i przeżył swą młodość w zapadłym miasteczku gdzieś w Polsce.
Mój sąsiad objął jednym zamachem ręki wieże Jerozolimy i wzgórza, które jeszcze zostały wokół miasta. Jego białe, długie kalesony i moja łysina tak świeciły w porannym słońcu, pod letnim niebem, że aż jakiś przechodzień przystanął na chwilę na ulicy, żeby nam się przyjrzeć. Chciał wiedzieć, co robimy tam na dachu, zastawionym bojlerami, panelami słonecznymi i antenami telewizyjnymi.
Co dwóch starców, którzy życie mają już za sobą, może robić na dachu budynku przy ulicy Zangwila, w dzielnicy Kirjat Jowel, poza opowiadaniem jeden drugiemu przebrzmiałych historii z przeszłości.
Dawniej, dla przykładu, gdy mój sąsiad był jeszcze młody i żył w kibucu na dalekim Negewie, wybuchła wojna. Wszyscy mężczyźni poszli na front, a on jeden jedyny został z kobietami w wiosce. Ach te okazje, które wtedy się nadarzyły. Łatwo je zrozumieć. Ciężko zliczyć. Sądząc po łzie, która zakręciła się teraz w jego oku, żal w jego sercu jeszcze nie zgasł. Przepuścił wszystkie. Ani jednej nie wykorzystał. Nie na darmo został kawalerem. Samotność doprowadziła go do kieliszka.
Przechodzień nie przestawał na nas patrzeć. Przekazywał nam na migi jakieś sygnały. Wygląda na to, że dotychczas nie przyszło mu jeszcze widzieć dwóch starców na dachu: jednego w białych kalesonach, drugiego z błyszczącą łysiną. Obaj poklepują się po plecach, obejmują, całują i piją za stosunki dobrosąsiedzkie, za przeszłość, której już nie ma, za smutek życia, wznosząc lechaim za przegrane dni.
przełożyła Karolina Szymaniak
Śliwki z własnego ogrodu
z cyklu „Twoje uliczki, Jerozolimo”
Na ulicy Emek Refaim w Jerozolimie zaszedłem do szewca i zapytałem, czy mogę tam chwilę postać i powdychać zapach kauczuku, którym klei się skórę.
– Bewakasza4 – odpowiedział szewc, a na jego przyjaznej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, mogę sobie wdychać, ile tylko chcę: bewakasza, i odwracając głowę na bok do dwóch kobiet, które siedziały pod ścianą na podłużnej ławce, zielonej i wąskiej, przysłonił dłonią usta i powiedział:
– Jeszcze jeden wariat.
Wytarłszy ręce w skórzany fartuch, zasiadł do pracy. Gdyby mnie zapytał i był gotowy wysłuchać, wyjaśniłbym mu, że rzecz jest całkiem prosta. Zapachy zakładu szewskiego to zapachy mojego dawnego domu. Ojciec był kamasznikiem. On i cała rodzina zginęli w drugiej wojnie światowej. Mojego dawnego domu już nie ma. Zniknęli też ze świata kamasznicy. Gdzieniegdzie tylko ostał się jakiś warsztat szewski, by coś obudzić w pamięci.
Opowiedziałbym to wszystko, ale to szewc mówił przez cały czas. Ze szklanego spodeczka wyjął garść gwózdków, wsypał je sobie do ust i zaczął opowiadać dwóm kobietom z zielonej ławki historię swojego życia.
Rosja.
Więzienie.
Piętnaście lat Sybiru.
Żona z dzieckiem, których zatłukł Niemiec.
Mówiąc, szewc wyjmował jeden po drugim z ust gwózdki i wbijał je młotkiem w podeszwę trzymanego między nogami buta.
Ani jedno słowo, ani jeden gwóźdź się nie zmarnował. Jednym zamachem zebrał teraz – jak wcześniej pół Sybiru – dwadzieścia lat życia w Jerozolimie.
Nową żonę.
Dwie córki.
Po wysłuchaniu o Sybirze zachciało mi się słuchać o Jerozolimie, zdjąłem więc but i podałem mu:
– Do naprawy.
Szewc zatrzymał akurat wzrok na plastikowej siatce, którą trzymałem w ręku.
– Takie małe śliwki kupiłeś? Takie tycie-tycie, takie pstynki? – żachnął się.
– Nie kupiłem ich. To z mojego drzewa na podwórku – zacząłem się tłumaczyć.
Szewc znów się schylił i zapytał zmienionym głosem:
– Takie wielkie śliwki z twojego własnego ogrodu?
A gdy się uśmiechał, ostatnie dwa gwózdki pokazały się między jego wargami.
przełożyła Karolina Szymaniak
Przypisy
1. Chwila, chwila! (hebr.).
2. Proszę pani! (hebr.).
3. Diaspory (hebr.).
4. Proszę bardzo (hebr.).
_____
Kup książkę „Chasydzka maszyna parowa i inne opowiadania” w Księgarni na Tłomackiem: https://ksiegarnianatlomackiem.pl/chasydzka-maszyna-parowa-i-inne-opowiadania-antol,3,3382,5247