O nadziei, cierpieniu, bólu. Ludność cywilna w czasie powstania w getcie warszawskim | fragment książki Andrzeja Żbikowskiego

Autor: prof. dr hab. Andrzej Żbikowski
19 kwietnia, w przeddzień święta Pesach, Niemcy w sile 850 żołnierzy wkroczyli […] do getta. Dwie żydowskie organizacje bojowe – ŻZW i ŻOB – zajęły pozycje wzdłuż głównych arterii getta, ulic Nalewki, Zamenhofa i Leszno, oraz w dwóch powstańczych redutach na placu Muranowskim (ŻZW) i w szopie szczotkarzy przy zbiegu ulic Świętojerskiej i Wałowej (głównie grupy Bundu). Niemcy napotkali zbrojny opór. Dla mieszkańców getta nie było to całkowitym zaskoczeniem, dzień przed wybuchem powstania – 18 kwietnia – w getcie mówiło się o możliwej akcji. Coś się działo w budynku Judenratu na Zamenhofa (większość jego członków aresztowano jako zakładników), a bojowcy z organizacji podziemnej ostrzegali w nocy o nowych siłach ukraińskich otaczających getto. Cywile zeszli do bunkrów. Spełniały się ich najgorsze obawy. [Z ROZDZIAŁU: WALKA]
Grafiki na stronę(18).png

[Z ROZDZIAŁU: BUNKRY, KRYJÓWKI]

19.IV.43. Ta data utkwiła mi na zawsze w pamięci.
Już o 5-ej rano obudziło nas gorączkowe dobijanie
się do drzwi. „Ghetto obstawione, nowa akcja!”.
Ubraliśmy się natychmiast i wybiegliśmy za bramę
zobaczyć co się dzieje. Na ulicy [Wołyńskiej]
panowała zupełna cisza. Sąsiedzi z naszego domu
przebiegali w pośpiechu przez podwórko, ciągnąc
ze sobą tobołki. Zapewne biegli do schronu, pod
podwórzową ubikacją […][1].

[Fragment z pamiętnika Stefy – Stelli Fidelseid, która opisuje swoją kryjówkę na ul. Wołyńskiej – przyp. red.]

Stella ukryła się z grupą sąsiadów na drugim piętrze w zamurowanej alkowie. Tam odnalazł ją mąż Lolek. Przez pierwsze dni w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że w getcie toczą się walki. Po paru dniach wszystko się zmieniło. Niemcy zaczęli przeszukiwać domy i później je podpalać, kryjówki na piętrach i strychach przestały być bezpieczne.

DZIH F 3176_1.jpg [102.97 KB]
Getto płonące w czasie powstania
fot. Franciszem Przymusiński (?)
zbiory ŻIH (DZIH F 3176)

 

Sobota 24 kwietnia […] Niemcy chodzili po
całym domu, słychać to było wyraźnie, walili
w zamknięte drzwi, strzelali, krzyczeli. Po jakiejś
godzinie wszystko ucichło, nastała zupełna
cisza. […] Wybiegliśmy ze skrytki rozbiegając się
po mieszkaniach. Z okien było widać palący się już
na froncie naszego domu 1-o piętrowy drewniak.
Pobiegłam na górę, sądząc, że uda mi się przedostać
strychami na ulicę Miłą. Niestety droga w tamtym
kierunku była odcięta.
Na strychu znajdowało się pełno ludzi z podpalonego
domu na Miłej. Ludzie ci szukali ucieczki
w przeciwnym kierunku. Dom na Miłej płonął,
a podwórko było obstawione przez Niemców.
Pozostawała jedyna droga przedostania się
schodami naszego domu na dół. Moim celem była
piwnica, znajdująca się pod murowaną ubikacją
podwórzową, która bezpośrednio nie przylegała
do murów domu, nie było więc tam bezpośredniego
niebezpieczeństwa pożaru[2].

Z pierwszego piętra Stella, a za nią jeszcze kilka osób, spuściła się na sznurze w pobliże wejścia do piwnicy:

Wreszcie osiągnęliśmy wyjście na upragnione
schody, a stamtąd na podwórze. Byliśmy o dwa
kroki od ubikacji. Na czworakach pojedynczo
zaczęliśmy przebiegać. Wejście do kryjówki było
zamaskowane drzwiami z narzuconą na nie kupą
śmieci. Odsunąwszy z łatwością drzwi, zeszliśmy
po 2 metrowej drabinie w dół. Była to dość obszerna
piwnica, składająca się z 2 izb i małej alkówki,
w której stał połamany tapczan. Izby te przedzielone
były małym dość wąskim korytarzykiem.
Ludzi pełno. Dosłownie nie było gdzie usiąść […][3].

W bunkrze rozpoznała kilkoro znajomych:

Każda z kobiet miała na sobie co najlepsze, suknie
i palto oraz niewielki węzełek, na głowach chustki.
Ja sama nosiłam jasną jesionkę i narciarki, przez
ramię przewiesiłam sobie torebkę z dokumentami
i najważniejszymi fotografiami, które parę dni
temu wzięłam z mieszkania[4].

Jak czytamy dalej:

Siedziała tam Wertheimowa z córką, pan Orlean
z matką i żoną, córką z dwojgiem dzieci, jedno z nich
niemowlę, które urodziło się w skrytce w czasie 2-giej
akcji. Poznałam pogotowiarzy z rodzinami, poza tym
naokoło było pełno twarzy nieznanych mi zupełnie,
przeważnie kobiecych i kilkoro starszych dzieci[5].

Sytuacja zmieniała się dynamicznie w miarę postępów Niemców w odkrywaniu schronów.

DZIH F 3173_1.jpg [202.14 KB]
Powstanie w getcie warszawskim,
płonąca kamienica najprawdopodobniej przy ulicy Muranowskiej 7
fot. Aleksander Połttorzycki
zbiory ŻIH (DZIH F 3173

 

Okazało się, że w naszym domu został wykryty
bunkier, o którego istnieniu nic nie wiedziałam.
Zarzucono go granatami […]. Cała nasza grupa, która
przyszła z góry z kryjówki Bubiowej ulokowała się
w jednym kącie. Było nas 13 osób. Było tak ciasno,
że nie można było rozprostować nóg, a Irka Bubiowa
musiała trzymać małego pasierba na kolanach […].
Zostawiono tylko 2 świeczki palące się po to, żeby
się dzieci nie bały. I tak zachowywały się bardzo
dzielnie. Biedne maleństwa, tak się bały śmierci.
Jureczek tulił się ciągle do swej przybranej matki
Irki […]. Przez cały dzień słychać było niezwykle
silne detonacje i ustawiczne strzały. U nas zdaje się
nie byli, bo z podwórka nie docierały do nas żadne
odgłosy […]. Wiadomo było, że w naszym domu jest
niespalony jeszcze, a tylko zniszczony bunkier, w którym
pozostały zapasy żywności. Z paroma osobami,
między innymi i Fredem Orleanem, który znał dostęp
do tej kryjówki udaliśmy się tam. Była to piwnica
zawalona od strony mieszkania. […] zobaczyłam dość
obszerne pomieszczenie z piętrowymi pryczami
naokoło ścian. W środku stał stół, a pod nim stały
kosze z zapasami żywności. Część załadowałam do
worka i tą samą drogą po trupie przepchnęłam się
do wyjścia. Tam Fred opróżniał worek i przepychał
kijem do mnie. W ten sposób udało mi się zebrać
nieco prowiantu[6].

Z dnia na dzień sytuacja stawała się coraz groźniejsza. Szczególnie mocno cierpiały wystraszone dzieci. Dla większości dorosłych były jedynie zagrożeniem:

W niemym napięciu, stłoczeni, nadsłuchiwaliśmy kroków
przechodzących zbirów tuż nad naszymi głowami.
Słyszeliśmy dokładnie ich pokrzykiwania, rozmowy.
Nagle od strony podwórka dobiega nas szuranie, tępe
uderzenia o bruk, rzucanie kamieni. Boże, oby nas
tylko nie znaleźli. Dzieciom udziela się nasz strach,
zaczynają płakać. „Cicho” syczą starsi […]. Słychać kwilenie
niemowlęcia Freda, widocznie jest bardzo głodne
lub mokre. Padają szeptem przekleństwa „Dziecko nas
zgubi, trzeba je udusić”. Jakieś szuranie, szamotanie.
Po minutach jest już zupełnie cicho… […]. Jedna
z sąsiadek widząc, że zabieram się do wyjścia, podaje
mi jakieś zawiniątko. Przyglądam się i poznaję dziecko
Freda. Jest martwe i trzeba je stąd wynieść […].
Zapasów już było niewiele. Mogło starczyć jeszcze na
ugotowanie 2 zup, to mamy na dwie noce […][7].

Dodam tu na marginesie, że prezentowane zapiski pamiętnikarskie nie jest łatwo podzielić na chronologicznie odrębne fragmenty. By nie naruszyć spójności wypowiedzi autorów, przytaczam więc obszernie ich najbardziej poruszające ustępy. Wszystkie łączy obezwładniający strach.

Po nieudanej wyprawie w celu znalezienia wejścia do kanałów Stella wróciła na swój teren:

Na dole w kantynie spotkaliśmy naszych z piwnicy.
I oni przeżyli dziś okropny dzień. Jedna z kobiet
dostała napadu histerii i trzeba ją było bić, żeby się
uspokoiła. Nawet Irka Neblowa, która dotychczas
tak dzielnie się trzymała, załamała się i mówiła, że
woli poddać się dobrowolnie niż ukrywać się w tych
warunkach. Mały jej pasierb Jureczek, zawsze
rezolutny chłopczyk, drżał bez przerwy i szeptał
„Boję się, boję, mamusiu ratuj!”. Fredowa po śmierci
męża siedziała ciągle w miejscu, nie wychodziła
nawet do kantyny. Trzymała swoją starszą dziewczynkę
przy sobie i nie odzywała się do nikogo.
Ludzie już po prostu nie wytrzymali nerwowo,
wpatrywali się w siebie z jakimś obłędem w oczach.
Nawet nie chciało się nikomu gotować. Szalony strach
górował nad wszelkimi innymi uczuciami. Nie było
się nawet głodnym. Było to uczucie zupełnej bezradności
zwierzęcia szamotającego się w potrzasku.
To było już powolne konanie, w pełni świadomości
tego, co się dzieje[8].

DZIH F 3092_1.jpg [169.06 KB]
Ul. Nowolipie przy ul. Żelaznej. Żydzi prowadzeni na Umschlagplatz
19.04.1943-16.05.1943
fot. Zbigniew Leszek Grzywaczewski
zbiory ŻIH (DZIH F 3092)

 

 

[ZAKOŃCZENIE:]

Najnowsze ustalenia co do bilansu strat wśród warszawskich Żydów należą do Havi Dreifuss[11]. Wynika z nich, że Niemcy wysłali 29 tys. osób do obozów na Lubelszczyźnie, w tym 14 tys. na Majdanek, 10 tys. do Poniatowej, 4700 do Trawnik (w pięciu transportach między 21 a 30 kwietnia, z ogółu 6 tys. robotników), 1000 do obozu w Budzyniu, 6,5 tys. do Treblinki (z tego około 1000 osób pojechało w dwóch transportach dalej do Budzynia). W getcie 10 tys. osób zginęło w bunkrach, 2 tys. uciekinierów zostało rozstrzelanych po stronie aryjskiej, a od 3 do 7 tys. w samym getcie. Wszystkie obozy pracy na Lubelszczyźnie[12] przeżyło maksymalnie 16 tys. osób rozesłanych z obozów lubelskich, ilu było wśród nich Żydów z Warszawy – nie wiadomo. Po stronie aryjskiej ukrywało się do 5 tys. uciekinierów z getta, a wyzwolenia doczekało nie więcej niż 2 tys. osób. Tyle sucha statystyka. Nie oddaje ona, oczywiście, tragizmu i cierpienia uwięzionych w ruinach getta osób. Jak już kilkakrotnie wspominałem, nieliczni ocaleni próbowali się uporać z tragicznymi wspomnieniami. Jedni okres spędzony w schronach, na Umschlagplatzu, w pociągu i obozie ujmowali bardzo skrótowo, jakby chcieli się od tego horroru jak najszybciej uwolnić. Inni, jak Berland czy Najberg, poświęcili opisaniu swoich doświadczeń wiele stron, nie skąpiąc nam szczegółów – nawet najbardziej okrutnych. Niemniej jednak groza palącego się getta na wszystkich uratowanych odcisnęła trwałe piętno.

Z cytowanych przeze mnie wspomnień przebija się ból po utracie najbliższych, wychodzi na wierzch strach towarzyszący każdej godzinie spędzonej w ukryciu w piwnicy. Czujemy wręcz duchotę bunkrów, żar palących się budynków, słyszymy płacz dzieci i kobiet. Ze wszystkich tekstów bije nienawiść do oprawców, niemieckich esesmanów, ukraińskich strażników i polskich granatowych policjantów. Bardzo niewielu autorów miało osobisty kontakt z żydowskimi bojowcami, wielu jednak wiedziało, że w getcie walczy samoobrona i byli z niej dumni. Ich odwaga i determinacja była innej natury niż powstańców, walczyli o przeżycie kolejnego dnia, woleli zginąć pod gruzami niż w komorach gazowych Treblinki. Do końca, jeszcze w transporcie do obozu, mieli nadzieję na przetrwanie.

Marek Edelman w rozmowie z Hanną Krall podkreślał, że nie ma lepszej i gorszej śmierci, śmierć z karabinem w ręku jest po prostu ładniejsza. „Niegodna śmierć jest tylko wtedy, kiedy się próbowało przeżyć cudzym kosztem”[13]. Dodawał, że mimo dobrej woli i ciężkiej pracy nic z rzeczywistości gettowej nie rozumiemy.

Ci ludzie – zarówno w 1942 jak i 1943 roku – szli
spokojnie i godnie. To jest znacznie trudniejsze
od strzelania. Przecież o wiele łatwiej się umiera
strzelając – o wiele łatwiej było umierać nam niż
człowiekowi, który idzie do wagonu, a potem
jedzie wagonem, a potem kopie sobie dół, a potem
rozbiera się do naga[14].

O skali powstania wypowiadał się ostrożnie. „Czy to w ogóle można nazwać powstaniem? Chodziło przecież o to, żeby się nie dać zarżnąć, kiedy po nas z kolei przyszli. Chodziło tylko o wybór sposobu umierania”[15].

Na samo zakończenie przywołam inną wypowiedź Marka Edelmana, moim zdaniem najpełniej oddającą sens wydarzeń w getcie warszawskim w kwietniu i maju 1943 roku:

Bo to, co nazywa się dziś powstaniem, faktycznie
było beznadziejne. Powstanie jest wtedy, kiedy się
ma jakiś cel i zamysł, czy przynajmniej nadzieję
zwycięstwa. Więc tego naszego właściwie nie można
nazwać powstaniem. Nie było mowy o zwycięstwie,
była mowa o obronie ludności cywilnej, i to też
tylko przez jakiś czas. Chodziło o to, żeby tym
ludziom przedłużyć życie jeszcze trochę. Przecież
było wiadomo, że nie na zawsze. Wiedzieliśmy, że
nie mamy szans wygrać.
Byliśmy partyzantką miejską. A w partyzantce
miejskiej jak nie masz poparcia ludności, to musisz
zginąć. Partyzantka miejska istnieje tylko z ludnością
cywilną. Więc myśmy też istnieli właściwie
tak długo, dopóki było jeszcze trochę ludzi
w getcie – tu schowanych, tam schowanych. Byli
schowani, ale nam pomagali. Samo to, że widzieliśmy,
że gdzieś jeszcze są schowani, było dla nas
bardzo ważne […]. To powstanie nie miało żadnych
szans na zwycięstwo – nawet w zamyśle. Więc to
nie było powstanie, to była obrona ludności[16].

 

 

Przypisy

[1] AŻIH, sygn. 301/4873, 302/180. Zob. także S. Fidelseid, Pozostałam w gruzach… (Moje przeżycia po likwidacji getta warszawskiego kwiecień – grudzień 1943), „Kwartalnik Historii Żydów” 2003, nr 2, 229.

[2] S. Fidelseid, Pozostałam w gruzach…, dz. cyt., s. 231.

[3] Tamże, s. 232.

[4] Tamże.

[5] Tamże.

[6] Tamże, s. 233–234.

[7] Tamże, s. 235.

[8] Tamże, s. 240.

[9] Tamże, s. 240–241.

[10] AŻIH, sygn. 302/180.

[11] H. Dreifuss, Warsaw Ghetto – The End (April 1942 – June 1943), angielskojęzyczna wersja książki o ostatnim roku istnienia getta warszawskiego (wyd. hebrajskojęzyczne: Yad Vashem, Jerusalem 2017), kopia w posiadaniu autora, s. 69.

[12] D. Silberklang, Bramy łez. Zagłada w dystrykcie lubelskim, tłum. M. Metlerska-Colerick, Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, Lublin 2022.

[13] H. Krall, M. Edelman, Zdążyć przed Panem Bogiem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1977, s. 38.

[14] Tamże, s. 38–39.

[15] Tamże, s. 13

[16] W. Bereś, K. Burnetko, M. Edelman, Bóg śpi, Świat Książki, Warszawa 2010, s. 57.

 

_____

Książka Andrzeja Żbikowskiego O nadziei, cierpieniu, bólu. Ludność cywilna w czasie powstania w getcie warszawskim ukazała się nakładem Wydawnictwa ŻIH i jest dostępna w Księgarni na Tłomackiem.

Publikacja powstała dzięki dofinansowaniu ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz przy wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg

10.2022_logo_MKiDN.png [70.33 KB]fundacja_rozy_luksemburg_logo.jpg [62.08 KB]

 

prof. dr hab. Andrzej Żbikowski   kierownik Działu Naukowego ŻIH, profesor w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego