Obrona Warszawy, wrzesień 1939 r. Julien Bryan, Archiwum IPN
Obrona Warszawy, wrzesień 1939 r. Julien Bryan, Archiwum IPN
„Ciągle pod obserwacją i na celowniku”
„[O]sobista służba wojskowa miała szczególne znaczenie dla ludności żydowskiej w Polsce” – pisze Eleonora Bergman. – „Liczbę Żydów w szeregach Wojska Polskiego we wrześniu 1939 r. na ogół szacuje się na mniej więcej 100 tys., czyli ok. 10% wszystkich zmobilizowanych, co odpowiadało odsetkowi ludności żydowskiej mieszkającej przed wojną w Polsce”[1]. Relacje Polaków pochodzenia żydowskiego, którzy walczyli w Wojsku Polskim podczas wojny obronnej 1939 r., zbierali współpracownicy grupy „Oneg Szabat”. Świadectwa te malują obraz nadziei, chaosu, przegranej, a niekiedy znudzenia i rozczarowania.
Anonimowy lekarz pochodzenia żydowskiego, mieszkaniec Warszawy, trafił na front w okolice Lublina:
W burzliwych dniach wojny polsko-niemieckiej, w sobotę 2 września 1939 r., drugiego dnia wojny z Niemcami, opuściłem żonę, rodzinę, Warszawę i z niewielkim lekarsko-żołnierskim bagażem pojechałem dorożką na warszawski dworzec. Na wypadek mobilizacji byłem przydzielony do szpitala polowego w Lublinie i w ciągu 4 dni po zawiadomieniu powinienem był być już w miejscu pracy. Mimo że miałem jeszcze do swojej dyspozycji dwa dni, spieszyłem się, zdając sobie sprawę, że im później, tym trudniejsze będą warunki transportu, i kto wie, czy w ogóle będę mógł się dostać na wskazane miejsce.
Już drugiego dnia wojny z Niemcami było jasne, że Polsce przychodzi z trudem prowadzenie walki z całą ogromną potęgą, jaką hitlerowskie Niemcy rzuciły się na nią. Natychmiast ujawniły się mankamenty związane zarówno z dowództwem, jak i lotnictwem wojskowym, które było o wiele mniej liczne niż niemieckie. W sobotę po południu nastroje ludności polskiej były już bardzo poważne, chociaż nie było paniki. (…). W budynku dworcowym, jak również na ulicach zgodnie z zarządzeniem panowała całkowita ciemność i tylko gdzieniegdzie dyskretnie świeciły niebieskawo maleńkie światełka elektryczne. Dworzec był zapchany tysiącami ludzi z paczkami, w większości rezerwistami, czekającymi tak jak ja na swoje pociągi, które miały ich zawieźć do wyznaczonej jednostki. Mnie przyszło jechać do Lublina pociągiem towarowym, w wagonie zapakowanym po brzegi, z żołnierzami i oficerami. Około północy nasz pociąg powoli opuścił dworzec i wydostał się z zarośli na wolność, jechał bardzo wolno, bez oświetlenia, zatrzymując się prawie co kilkaset metrów. (…)
I tak już było przez ponad 3 tygodnie, kiedy to my, lekarze i sanitariusze, mieliśmy ten wątpliwy honor być ciągle pod obserwacją i na celowniku niemieckich samolotów wojennych.
(…) którejś nocy ordynans obudził mnie, mówiąc, że nasza wioska stoi w płomieniach i że również nasze baraki znajdują się w niebezpieczeństwie. Natychmiast zorganizowaliśmy pomoc dla chłopów we wsi, a nasze dowództwo stwierdziło, że nasz pobyt tu nie jest już celowy i dostaliśmy rozkaz, by szybko przygotować się do wycofania się z całym szpitalem. Z pociągu, który szedł na południowy wschód, widzieliśmy kilka wielkich pożarów w Lublinie. W podróży szybko zabrakło nam środków do życia i dosyć mocno głodowaliśmy, ale to nie głód wymęczył nas wszystkich fizycznie i – przede wszystkim – psychicznie, tylko powtarzające się regularnie, trzy razy dziennie bombardowania naszego szpitala przez niemieckie samoloty bojowe.
(…) Podczas jednego z takich ataków bomba wpadła do wagonu i ciężko zraniła w rękę znanego lekarza żydowskiego z Warszawy, który stracił całą dłoń. Wszyscy inni w wagonie zapłacili życiem. Początkowo lekarz ten stracił przytomność, a ocucił się w momencie, kiedy ksiądz odprawiał modlitwę nad zabitymi Polakami. Ranny wszystkimi siłami dawał znaki, że jest żywy. Natychmiast wyciągnięto go spośród zmarłych i przeprowadzono do szpitala na leczenie[2].
„Rozbici, zdruzgotani”
Szmuel Zeldman, warszawiak z 14 Pułku Piechoty Ziemi Kujawskiej, stacjonującym we Włocławku, we wrześniu 1939 r. skończyłby półtoraroczną obowiązkową służbę w wojsku.
Zwyczajny, beztroski, sympatyczny młody człowiek, pracujący w ciągu dnia w magazynie z drzewem, a po pracy „hrabia”, który potrafi – za niewielkie pieniądze – bawić się i spędzać przyjemnie czas. Miłośnik lokali tanecznych, sportu, sznapsiku, smakołyków. Nie interesuje się specjalnie problemami społecznymi, politycznymi czy kulturalnymi. W kręgach, w których się obraca, nie przywiązuje się do tego wagi. Najważniejsze to mieć parę groszy w kieszeni, kilku bliskich, dobrych przyjaciół, do tego dwie, trzy ładne dziewczyny i… życie jest piękne![3]
Niestety, tuż przed zwolnieniem ze służby „coś się zepsuło na boskim świecie” – jak napisał Szmuel Szajnkinder, piłkarz i dziennikarz, współpracownik grupy „Oneg Szabat”, który spisał relację tego żołnierza. Zeldman został przewieziony nad niemiecką granicę. 3 września 1939 r. jego oddział stoczył pierwszą poważniejszą potyczkę – a raczej został zdziesiątkowany przez ogień niemiecki:
Cały 14 pułk, który był skoncentrowany w pociągu, rozbiegł się w popłochu przed rażącymi bombami w poszukiwaniu kryjówki. Z wielkim trudem udało się dowództwu, po dłuższym czasie, zebrać z powrotem pułk i rozpoczęto pieszo marsz naprzód. Kiedy zapadła noc, znajdowaliśmy się już na terenie Niemiec, w Mełnie [błąd autora, bo Mełno znajdowało się na terenie Polski – red.]. Nastroje były dobre. Maszerowaliśmy w nocnych ciemnościach przez długą, wąską ulicę. Dookoła panowała cisza. Zaczęliśmy dowcipkować na temat wroga, a oficerowie zapewniali, że jutro już będziemy w Berlinie, gdzie Rydz-Śmigły przyjmie defiladę.
Nagle straszliwa strzelanina ze wszystkich stron przerwała ciszę. Strzelano z nieba, z ziemi; tra-ta-ta-ta z karabinów maszynowych dochodziło z każdego domu, z każdego okna. Nikt się tego nie spodziewał i dlatego zamieszanie było straszliwe. Spod każdej ściany zaczęły dochodzić krzyki i jęki… Na każdym kroku leżały trupy, które w ciemności utrudniały ucieczkę. Nie sposób po prostu przekazać, co w tę straszną noc działo się na długiej ulicy w Mełnie. Każdy z nas, w panice i strachu, biegł z powrotem, gdzie oczy poniosły. Niejeden z nas padł po drodze, przedziurawiony kulą. Ucieczka na tyły trwała całą noc. A kiedy ukazał się szary dzień, byliśmy już znowu na polskim terytorium. Rozbici, zdruzgotani[4].
Po odwrocie jednostka Zeldmana znalazła się nad Bzurą, gdzie między 9 a 22 września trwała największa bitwa wojny obronnej 1939 roku.
Kilka razy przechodziliśmy przez Bzurę, w obie strony. Pewnego razy szedłem na patrol wzdłuż brzegu rzeki z sześcioma innymi mężczyznami. Od młyna dochodziły do nas odgłosy strzałów. To kilku Niemców, prawdopodobnie też patrol, przekonanych, że idziemy do nich, weszło do wiatraka i stamtąd zaczęło do nas strzelać. Zatrzymaliśmy się i posłaliśmy wrogowi kilka granatów ręcznych, które wybuchły. Wtedy z daleka zażądaliśmy od nich, by się poddali. Nikt jednak nie odpowiedział. Kiedy podeszliśmy do młyna, po rzuceniu jeszcze kilku granatów, zobaczyliśmy leżących 3 niemieckich żołnierzy z przestrzelonymi ustami. Woleli śmierć niż poddać się wrogowi[5].
Po klęsce, podczas chaotycznego odwrotu w stronę Warszawy, Zeldman znalazł się w Puszczy Kampinoskiej i Niemcy potraktowali go jako rannego jeńca, choć formalnie nie oddał się do niewoli. Trafił do obozu jenieckiego, z którego zwolniono go w marcu 1940 r. i odesłano pociągiem do Warszawy.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem „moją” Warszawę, po przeszło 15 miesiącach nieobecności, rozpłakałem się. Nie spodziewałem się jednak takiego widoku…[6]
„W mojej kompanii było 70-80% Żydów”
Zelman Kawa, rezerwista, został przydzielony do oficerskiej kancelarii w Warszawie:
(…) zwrócił się do nas sierżant z zapytaniem, kto z nas umie dobrze pisać, i gdy zgłosiłem, że to potrafię, zostałem zaproszony jako pisarz do kancelarii kapitana. Ów sierżant był człowiekiem kulturalnym i odnosił się bardzo przyjaźnie do wszystkich żołnierzy, bez względu na narodowość.
Pierwszego dnia mojej pracy w kancelarii, 4 września wieczorem, zostałem zaskoczony przez niecodzienny dźwięk samolotów, rozbrzmiewający nad budynkiem naszych koszar na ul. Czerniakowskiej. Pomyślałem, że to ćwiczenia polskich samolotów, wkrótce jednak nadszedł rozkaz alarmowy, bo okazało się, że to niemieckie samoloty szpiegowskie, przeciwko którym natychmiast rozpoczęła się zaciekła obrona. W obawie że Niemcy nas wyśledzili, jeszcze tego samego wieczoru opuściliśmy koszary i w kompletnych ciemnościach przemaszerowaliśmy do cytadeli [Cytadela Warszawska – red.]. Maszerowało wówczas około tysiąca żołnierzy, w tym całkiem spora liczba Żydów. Byliśmy podzieleni na kompanie. W mojej kompanii było 70−80% Żydów. W pierwszych dniach stosunki między Polakami i Żydami były dość przyjazne[7].
Niestety, kompania trafiła pod dowództwo podoficera, który starał się odgraniczyć Polaków od Żydów, rozkazał też jednostce złożonej głównie z Żydów wyszukiwanie pod Okuniewem niemieckich spadochroniarzy. Ostatecznie żadnego desantowca nie znaleziono. Po powrocie do Warszawy świadkowi i jego towarzyszom – jako Żydom – odebrano broń i przydzielono ich do batalionu pracy[8]. Oddział kopał okopy na przedmieściach Warszawy, potem chronił się przed bombami w piwnicach. Tak Kawa doczekał kapitulacji.
Byłem w armii 28 dni, do momentu kapitulacji Warszawy. 28 dni w tym samym ubraniu, bez snu, bez porządnego jedzenia, ale przecież my nawet do ostatniej minuty nie wiedzieliśmy, że tak smutno skończymy[9].
_____
_____
Przypisy:
[1] Eleonora Bergman, Wprowadzenie, w: Archiwum Ringelbluma, t. 15, Wrzesień 1939. Listy kaliskie. Listy płockie, Wydawnictwo ŻIH/Wydawnictwo UW, oprac. Tadeusz Epsztein, Justyna Majewska, Aleksandra Bańkowska, tłum. Sara Arm i in., Warszawa 2014, s. VI.
[2] Archiwum Ringelbluma, t. 15, dz. cyt., s. 115-116. W niektórych fragmentach poszczególnych relacji dodano podział na akapity na potrzeby publikacji w internecie.
[3] Tamże, s. 58.
[4] Tamże, s. 59.
[5] Tamże, s. 60.
[6] Tamże, s. 62.
[7] Tamże, s. 28-29.
[8] Tamże, s. 31.
[8] Tamże, s. 33.