Menu
- Aktualności
- Wydarzenia
- Oneg Szabat
- Zbiory
- Nauka
- Wystawy
- Edukacja
- Wydawnictwo
- Genealogia
- O Instytucie
- Księgarnia na Tłomackiem
- Czasopismo „Tłomackie 3/5"
- Kwartalnik Historii Żydów
Pierwsza faza Zagłady
Dla organizatorów Zagłady wioska Bełżec miała doskonałe położenie. Usytuowana daleko od dużych miast, a zarazem jedynie 12 kilometrów od węzła kolejowego w Rawie Ruskiej, mogła szybko przyjmować transporty Żydów z Lublina, Krakowa czy Lwowa, miast z dużym odsetkiem ludności żydowskiej. Niemcom zależało na szybkim „oczyszczeniu” Lubelszczyzny z Żydów – chcieli sprowadzić w to miejsce swoich osadników[1]. Od maja do listopada 1940 r. w Bełżcu funkcjonował obóz pracy przymusowej, którego więźniowie kopali rów przeciwczołgowy na granicy z ZSRR. Fragment rowu miał się stać pierwszym z masowych grobów.
Obóz w Bełżcu, inaczej niż zbudowany później Auschwitz, miał służyć wyłącznie dokonaniu Zagłady. Przywożone tam osoby prawie nie miały szans na ocalenie. Eksterminacja zachodziła tak szybko, że nie mogło być mowy o buncie[2]. Przeżyć mogły właściwie tylko ci, którym udało się wyskoczyć z pociągu zmierzającego do Bełżca. Jednak uciekinierzy byli tropieni przez Niemców, a ze strony polskiej i ukraińskiej ludności tylko niekiedy otrzymywali pomoc, w wielu wypadkach stawali się ofiarami donosów.
Kilometr od stacji kolejowej Bełżec Niemcy wytyczyli kwadrat o boku długości 270 metrów. Teren został otoczony zamaskowanym drutem kolczastym, na rogach obozu wybudowano wieże strażnicze. Zbudowano komory gazowe – najpierw drewniane, potem betonowe. Były one zakryte drzewami i siatką maskująca, aby nie mogli ich rozpoznać piloci samolotów. W 1942 r. mogli to być zresztą głównie niemieccy piloci – najbliższy front znajdował się osiemset kilometrów od Bełżca.
Świadectwo Rudolfa Redera
Jednym z dwóch ludzi, którzy zdołali przeżyć obóz w Bełżcu, był Rudolf Reder, przed wojną fabrykant mydła w Lwowie. Choć miał ponad 60 lat, pracował w obozie jako mechanik przy maszynie wykopującej masowe groby, a także przy zakopywaniu zwłok zamordowanych Żydów. Powojenni śledczy spisali jego wstrząsające zeznania.
Od 17 marca do 11 grudnia 1942 roku do Bełżca codziennie przyjeżdżały transporty kolejowe. Zazwyczaj na jeden pociąg składało się około 50 wagonów, w których mieściło się 5–6 tysięcy osób. Dziennie przyjeżdżały zazwyczaj trzy pociągi [3]. Byli to przede wszystkim obywatele Polski, tylko ok. 30 tysięcy ofiar pochodziło z Europy Zachodniej. Do obozu trafiła też nieznana ilość etnicznych Polaków, wyłapanych przy okazji likwidacji gett, oraz Romów – szczegółów nie da się ustalić, gdyż Niemcy zniszczyli archiwa obozu. „Żydzi z obcych krajów przyjeżdżali w zupełnej nieświadomości do Bełżca, pewni, że czeka ich praca. Ubrani kulturalnie, starannie przygotowani do drogi”[4]. Na początku działania obozu nikt nie wiedział, po co do niego jedzie. Większość ofiar wywieziono zatłoczonymi bydlęcymi wagonami – wiele osób umierało jeszcze w trakcie jazdy.
Po wyjściu z pociągów Żydzi słuchali krótkiego przemówienia Fritza Irmanna, jednego z esesmanów:
„My tu jesteśmy od początku istnienia obozu pracy i żyjemy. I wam nie stanie się nic złego. Trzeba się tylko podporządkować zarządzeniom i ściśle je wykonywać. Za chwilę oddacie walizki, plecaki i inne rzeczy przywiezione ze sobą, złożycie posiadaną walutę, przedmioty wartościowe ze szlachetnego kruszcu, potem ubranie i bieliznę. Pójdziecie do kąpieli, po której podzieli się was według specjalności i zostaniecie przydzieleni do pracy, każdy w swoim fachu”[5].
„Wszyscy cieszyli się, byli szczęśliwi, że jednak idą do roboty. Bili brawa” – wspominał Reder[6].
Po wysłuchaniu przemowy Żydzi mieli oddać cały dobytek w barakach tzw. obozu I i rozebrać się. Zagrabione mienie przewożono do Lublina, a potem do Berlina. Mężczyźni od razu maszerowali przez tak zwany Schlauch – ścieżkę ogrodzoną zamaskowanym drutem kolczastym – prosto do komór gazowych. Kobiety kierowano do baraku, w którym ośmiu Żydów z jednego z wcześniejszych transportów, tzw. fryzjerów, obcinało im włosy. Reder wspominał: „gdy kazano im usiąść i ośmiu żydowskich fryzjerów, milczących jak grób automatów, zbliżyło się, by ogolić im włosy maszynką do samej skóry, w tej chwili dotarła do ich świadomości cała prawda i żadna z nich i żaden z mężczyzn w drodze do komór nie mógł już mieć wątpliwości”[7].
Włosy zamordowanych kobiet również trafiały do Niemiec, m.in. do fabryki filcu.
W „Schlauchu” więźniowie oczekujący na swoją kolej zaczynali już słyszeć krzyki mordowanych. „Wołanie o pomoc, krzyki, rozpaczliwe jęki zamkniętych i duszonych w komorach, trwały dziesięć do piętnastu minut, przeraźliwie głośne, później jęki stawały się cichsze, w końcu wszystko ucichło” – wspominał Reder[8]. Aby zagłuszyć wrzaski, przy komorach gazowych nieustannie grała orkiestra. Jednym z ulubionych utworów Niemców była piosenka „Góralu, czy ci nie żal”. Jednak odgłosy z komór i tak docierały do oczekujących na śmierć więźniów. Ludzi, którzy opierali się przed wejściem do komór, esesmani kłuli bagnetami.
Komory gazowe były niskimi betonowymi budynkami – przez pierwsze trzy miesiące Niemcy używali komór drewnianych. „Na ścianie wypisano czytelnie i wyraźnie: «Bade und Inhalationsräume»”[9] (Kąpiel i pokoje inhalacji). Aby Żydzi wierzyli, że idą do kąpieli, przez pewien czas dostawali nawet po kawałku mydła – mydła z ludzkich ciał, pochodzącego z fabryki we Wrzeszczu koło Gdańska[10]. Napełnianie żywymi ludźmi wszystkich sześciu komór gazowych trwało około dwóch godzin. Do każdej komory mogło wejść nawet 750 osób, więc za jednym razem zabijano nawet 4,5 tysiąca osób. Komory ładowano ludźmi tak gęsto, że ledwo można było zamknąć drzwi.
„Maszyna była duża półtora metra na metr; był to motor i koła. Motor warczał w większych odstępach czasu, szedł dość szybko, tak szybko, że nie można było rozpoznać szprych w kołach. Maszyna szła na zegarku dwadzieścia minut. Po dwudziestu minutach zamykano ją. Od razu otwierano drzwi do komór ze strony zewnętrznej, które prowadziły na rampę i wyrzucano na ziemię trupy, z których powstawał olbrzymi, na kilka metrów kopiec zwłok”[11]. Każdego dnia Niemcy zużywali od 80 do 100 litrów benzyny, by wprawić w ruch silnik czołgowy, wytwarzający tlenek węgla. Rurami imitującymi kanalizację trujący gaz trafiał do komór. Po 20–30 minutach askarysi (pomocnicy Niemców, głównie Łotysze, Ukraińcy i byli jeńcy z Armii Czerwonej) otwierali tylne drzwi do komór gazowych. Stłoczone ciała znajdowały się w pozycji pionowej, askarysi zarzucali trupom na ręce skórzane obręcze i wyciągali je na zewnątrz[12]. Następnie kilku więźniów, tak zwanych dentystów, wyjmowało ofiarom obcęgami złote zęby, które jeszcze w obozie były przetapiane na sztabki złota. Potem zwłoki umieszczano w masowych grobach. Miały one wymiary około 100 na 25 metrów i 15 metrów głębokości. Zwłoki wrzucano do dołów bez żadnego porządku, polewano wapnem i zasypywano piaskiem. Powojenne wykopaliska ukazały 33 masowe groby. Reder wspominał, jak żydowscy grabarze, członkowie Arbeitskommando, musieli stąpać po ziemi, z której wyciekała czarna krew[13]. Najgorsze zadania wykonywali Żydzi wybrani z wcześniejszych transportów. Ogółem niemiecka załoga obozu liczyła zaledwie 12 esesmanów, którym pomagało 40 selbstschutzów (żołnierzy formacji paramilitarnych) i askarysów. Liczba Żydów w Arbeitskommando dochodziła do 500. Kilkudziesięciu z nich zabijał codziennie Schmidt, volksdeutsch z Łotwy[14].
Zmuszeni do niewolniczej, potwornej „pracy” Żydzi byli w katastrofalnym stanie psychicznym. „Umieraliśmy co dzień po trochu, wraz z całymi transportami ludzi, którzy przez krótką chwilę przeżywali jeszcze mękę złudzenia”[15] – wspominał Reder. Zapamiętał oprawców, jak „twarz im się śmiała, widziałem, jak byli szczęśliwi, kiedy patrzyli na nagich i pokłutych ludzi, zaganianych do komór”[16]. Żaden z SS-manów nie mieszkał w Bełżcu z rodziną, cotygodniowe pijatyki organizowali tylko we własnej grupie, nie sprowadzali do obozu prostytutek, jak mordercy z Treblinki. Jedyną rozrywką Niemców i ich pomocników było szczególnie okrutne zabijanie niektórych Żydów, na przykład urzędników Judenratów[17].
Rederowi udało się uciec, gdy pod koniec listopada 1942 r. esesmani pojechali do Lwowa, by kupić blachę i zabrali go ze sobą: „około południa osadzony zostałem w samochodzie pod strażą jednego SS-manna, mianowicie Trottweina. Po chwili zauważyłem, że Trottwein odstawił karabin na bok i zasnął. Skorzystałem z tego, uchyliłem drzwi i zbiegłem. Od tego czasu ukrywałem się przez dwadzieścia miesięcy w swojej fabryce”[18]. Pomocy udzieliła mu była służąca, Anastazja Hawryluk. Groźba śmierci minęła w lipcu 1944 r., gdy Armia Czerwona zdobyła Lwów.
Sprawcy bezkarni
Niemcom nie było łatwo zachować w tajemnicy ludobójstwa. Podczas upalnego lata 1942 r., kiedy do Bełżca trafiało najwięcej transportów, ciała spoczywające w masowych grobach zaczęły się rozkładać, powodując niebywały odór w promieniu kilkunastu kilometrów. Skłoniło to oprawców do dokładniejszego zatarcia śladów po obozie.
Od listopada 1942 r. do kwietnia 1943 r. trwało ekshumowanie zwłok z masowych grobów przy użyciu koparki. Kości były mielone w specjalnej maszynie[19], zwłoki spalane na rusztach zrobionych z szyn kolejowych, a popioły wrzucane z powrotem do masowych grobów. Jak wspominał Reder, „mielono kości i wiatr rozdmuchiwał pył po polach i lasach”[20]. Krematoria i inne budynki zostały rozebrane. Na miejscu zbrodni wybudowano gospodarstwo dla jednego z byłych strażników, zasadzono młode drzewa. Prochy ofiar do dziś znajdują się pod powierzchnią ziemi w Bełżcu.
W latach 1963–1965 w Monachium odbył się proces ośmiu esesmanów z załogi Bełżca, jednak sąd uniewinnił siedmiu oskarżonych. Jako uzasadnienie podano brak wystarczających dowodów – jednak duży wpływ na wyrok miała nazistowska przeszłość sędziego i niechęć do skazywania byłych zbrodniarzy. Jedyny skazany, Josef Oberhauser, za pomocnictwo w zabójstwie 300 tysięcy osób dostał 4,5 roku więzienia, z czego odsiedział tylko połowę. Po ogłoszeniu wyroku Rudolf Reder załamał się psychicznie. Człowiek, który w 1944 roku powiedział, że chce zrobić wszystko dla upamiętnienia zbrodni w Bełżcu, nie zdołał doprowadzić do skazania winnych[21].
Oprócz Redera, obóz w Bełżcu przeżył jeszcze tylko jeden więzień – Chaim Hirszman, który uczestniczył w likwidacji obozu, a potem wyskoczył z pociągu wiozącego ostatnich więźniów do Sobiboru. On także pozostawił wspomnienia. W ośrodku zagłady w Bełżcu śmierć poniosło, według różnych szacunków, od ok. 450 do ok. 600 tysięcy Żydów z Polski (Małopolski, Lubelszczyzny, Galicji i południowego Mazowsza), Niemiec, Austrii i Czechosłowacji, a także kilka tysięcy Romów i Polaków.
Po wojnie Bełżec pozostawiał w cieniu Auschwitz i Treblinki. Dopiero w 1963 roku postawiono tam pierwszy pomnik upamiętniający zamordowanych Żydów.
Źródła:
Relacje i zeznania Rudolfa Redera, w: Obóz zagłady w Bełżcu w relacjach ocalonych i zeznaniach polskich świadków, red. Dariusz Libionka, Państwowe Muzeum na Majdanku, Lublin 2013.
Józef Mandziuk, Hitlerowski obóz śmierci w Bełżcu, „Resovia Sacra. Studia Teologiczno-Filozoficzne Diecezji Rzeszowskiej” 16, s. 147–157.
Paweł Szapiro, Bełżec, w: Polski słownik judaistyczny, https://delet.jhi.pl/pl/psj?articleId=14966
Przypisy:
[1] Józef Mandziuk, Hitlerowski obóz śmierci w Bełżcu, „Resovia Sacra. Studia Teologiczno-Filozoficzne Diecezji Rzeszowskiej” 16, s. 148.
[2] Tamże, s. 156–157.
[3] Relacje i zeznania Rudolfa Redera, w: Obóz zagłady w Bełżcu w relacjach ocalonych i zeznaniach polskich świadków, red. Dariusz Libionka, Państwowe Muzeum na Majdanku, Lublin 2013, s. 27, także przypis 66.
[4] Tamże, s. 50.
[5] Józef Mandziuk, dz. cyt., s. 154.
[6] Relacje i zeznania Rudolfa Redera, dz. cyt., s. 46.
[7] Tamże, s. 47.
[8] Tamże, s. 50.
[9] Tamże, s. 48.
[10] Józef Mandziuk, dz. cyt., s. 154.
[11] Relacje i zeznania Rudolfa Redera, dz. cyt., s. 50.
[12] Tamże, s. 49–50.
[13] Tamże, s. 53.
[14] Tamże, s. 40.
[15] Tamże, s. 60.
[16] Tamże, s. 57.
[17] Tamże, s. 56.
[18] Tamże, s. 41.
[19] Tamże, s. 41, przypis 98.
[20] Tamże, s. 61.
[21] Tamże, s. 24–25.
Projekt współfinansowany ze środków Taube Philantropies.
The project is generously supported by the Taube Philantropies.