Menu
- Aktualności
- Wydarzenia
- Oneg Szabat
- Zbiory
- Nauka
- Wystawy
- Edukacja
- Wydawnictwo
- Genealogia
- O Instytucie
- Księgarnia na Tłomackiem
- Czasopismo „Tłomackie 3/5"
- Kwartalnik Historii Żydów
Jak to się stało, że zacząłeś się zajmować żydowskimi sprawami?
W zasadzie każdy, kto ze mną rozmawia, zadaje mi dwa pytania: czy jestem Żydem i dlaczego się tematem żydowskim zajmuję. Kiedy w latach 80. przyznano mi nagrodę im. Jerzego Kosińskiego, zrozumiałem, że muszę się nauczyć na nie odpowiadać. Po namyśle odpowiadam więc pytaniem – a dlaczego nie?
Trudno nawet określić, kiedy to się zaczęło. Było naturalną konsekwencją faktu, że skończyłem szkołę TPD-owską, w której panowała dość duża tolerancja w stosunku do innych. Do ’56 roku o pewnych sprawach nie mówiło się w moim środowisku, ale potem — zdaliśmy maturę w 1955 roku – część naszych kolegów wyjechała. Wtedy dopiero zaczęto się głośno zastanawiać, kto — dlaczego wyjechał – czy dlatego, że był Żydem, że miał żydowskie pochodzenie. Z początku studiów pamiętam jeszcze, jak na pierwszym roku jeden z naszych asystentów powiedział, że Hitler zrobił dobrą robotę. To było takie zdanie rzucone w tłum studentów. Nikt nie zaprotestował. Wtedy to już było coś dziwnego, coś niemożliwego.
W tym czasie w gronie moich najbliższych znajomych zaczęliśmy coraz bardziej otwarcie podejmować ten temat. Okazało, że wielu z nich ma żydowskie pochodzenie. To wszystko coraz bardziej do mnie dochodziło. Poza tym studiowałem geologię i do specyfiki moich studiów należały wyjazdy w teren. Od zawsze lubiłem dużo chodzić, a przy okazji, wędrując po tych małych miasteczkach ciągle coś znajdowałem. Na przykład jakiś dziwny cmentarz, który zarasta, jakieś kamienie zapisane dziwnymi literkami. Pomału zacząłem notować dla siebie dane o tych znaleziskach. Nie po to, żeby chronić, po prostu spisywałem, robiłem notatki. Pomału, kiedy kolejni znajomi wyjeżdżali do Izraela, zrozumiałem, że niedługo nikt już nic nie będzie wiedział na ten temat. Kto będzie mógł opowiedzieć coś ich dzieciom, jeśli kiedyś przyjadą...
A dlaczego Ty?
Nie miałem rodziny, miałem czas i to mnie interesowało. Do filozofii żydowskiej nie miałem głowy, bardziej właśnie do takich rzeczy zewnętrznych. Jeździłem więc i zbierałem informacje.
Notatki zacząłem robić około roku 1960 — 45 lat temu. Zapisywałem, gdzie coś jest i jak tam można dojść. Nie opowiadałem, bo nikogo to wtedy nie interesowało. Ostatnio odnalazłem zdjęcia z czasów mojej pierwszej pracy. Na rynku, w Tarnobrzegu, gdzie wtedy pracowałem, stała synagoga, przerobiona na punkt skupu zboża. Pamiętam, że kiedyś idąc tamtędy nagle rozpoznałem, że to jest synagoga i wszedłem do środka. Ściany pokrywały piękne malowidła — jakieś wiszące instrumenty muzyczne, przedstawienia Jerozolimy… Zrobiłem dwa czy trzy zdjęcia, ale bałem się, wstydziłem, więc szybko wyszedłem. Teraz zbieram materiały o przedstawieniach znaków zodiaku w synagogach — znaki zodiaku to jednocześnie jest dwanaście plemion żydowskich i w wielu synagogach malowano je na sufitach. Każdy znak zodiaku odpowiada jednemu plemieniu żydowskiemu. Więc okazało się, że na tych zdjęciach z Tarnobrzega były właśnie znaki zodiaku. A ja mam do siebie żal — po tylu latach, że nie byłem bardziej odważny, że nie byłem silniejszy, że nie miałem dobrego aparatu. Niedługo po mojej wizycie synagogę przebudowano na bibliotekę, malowidła zamalowano i to wszystko zostało zniszczone, tego nie ma i nie będzie.
Ale na początku lat 60. byli chyba ludzie, którzy opiekowali się cmentarzami, które oglądałeś?
W Lublinie, Łodzi, Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu – tak, ale nie w małych miejscowościach. Tam, jak pytałem się o kirkut, to wszyscy na mnie patrzyli, nie wiedzieli, jak ze mną rozmawiać. Najpierw pytali — Pan jest… — zawieszali głos. — Z Warszawy – odpowiadałem. — Ale Pan jest… — wtedy już wiedziałem, o co chodzi – czy jestem Żydem – mówiłem. — Nie, nie jestem Żydem — odpowiadałem. Nieraz nie odpowiadałem. Wszyscy i tak uważali, że jestem Żydem. Jedni burkali, inni coś odpowiadali. Mówili, gdzie stała synagoga, gdzie cmentarz, ale zawsze z tymi pytaniami. Mnie to nie za bardzo obchodziło, nie bałem się, że mnie poszczują psami. Nieraz jakieś dzieciaki szły za mną, ale po prostu nie reagowałem. W tamtych latach nie zetknąłem się z pobiciem, czy wyrwaniem czegoś. Spotkało mnie to dopiero kilka lat temu na cmentarzu żydowskim na Bródnie.
W latach 70. miałem już sporą dokumentację, o której wiedzieli moi bliscy. Kiedy powstał Żydowski Uniwersytet Latający (ŻUL), to do niego wstąpiłem. Poznałem Staszka Krajewskiego, Monikę Krajewską, Kostka Geberta, Rysię Zachariasz. Dla jednych ważniejsza była religia, dla innych filozofia, a dla mnie wciąż po prostu kultura materialna. Ja byłem tym, który zna żydowskie cmentarze i nagrobki, oni byli od innych spraw. Wtedy zacząłem poznawać kulturę żydowską, historię i religię. Spotykałem różnych ludzi, uczestniczyłem w szabatach.
Czy wtedy nie byłeś blisko religii?
Zależało mi raczej na poznaniu religii, ale nigdy nie byłem człowiekiem religijnym. Na szabaty, czy do synagogi chodziłem raczej na zasadzie szacunku niż wiary. I tak chyba zostało. Nie chciałem nic udawać. Do synagogi przychodzę raz do roku, na Kol Nidre, przede wszystkim ze względu na pamięć o wszystkich, którzy odeszli. Inni nie przychodzą, to przynajmniej ja – może trochę za nich. Kiedyś na Simchat Tora ktoś z Izraela zapytał mnie – dlaczego nie dotykam Tory, nawet nie podchodzę. On pewnie chciał być miły, powiedział – ty masz takie samo prawo, mimo, że nie jesteś Żydem. Czy rzeczywiście? – moim zdaniem to byłoby nie na miejscu. Przez ŻUL poznawaliśmy różnych ludzi – między innymi Juliana Stryjkowskiego, Marka Edelmana, ojca Daniela Rufeisena. Poznałem również cudownego człowieka z Izraela, Zusię Efrona. Zajmował się właśnie żydowską kulturą ludową, także cmentarzami i mogłem być dla niego informatorem. Wysłuchiwałem go i on pewne rzeczy wyjaśniał, czyli to narastało, łączyło się. W ogóle trzeba powiedzieć, że miałem wiele szczęścia i dar – bo to chyba jest dar — żeby słuchać starych ludzi. Wysłuchiwałem opowieści i historii różnych ludzi, z niektórymi chodziłem po mieście, oglądałem. Słuchałem i zapamiętywałem...
A czy zajmowałeś się symboliką nagrobkową?
Tylko tyle, o ile to było konieczne. Na tym skupiła się Monika Krajewska, ja już nie koncentrowałem się na znaczeniu poszczególnych symboli. Poznałem wszystkie litery hebrajskie, wiem, gdzie i jak szukać daty na nagrobku, umiem odczytać napisy w rodzaju „mąż skromny”, „kobieta pobożna”, „szedł drogą prawości”. Nauczyłem się poszczególnych zwrotów, ale nie języka, a dopiero wtedy mógłbym naprawdę poznać symbolikę. Nie znam też na tyle dobrze Tory, całej filozofii. Właściwie tylko liznąłem te sprawy. Można więc powiedzieć, że moja wiedza jest trochę zewnętrzna, bardziej krajoznawcza, niż jakaś głęboka, filozoficzna. Kiedyś ktoś mnie zapytał — dlaczego naraz tak Polacy interesują się cmentarzami żydowskimi. Wydaje mi się, że w pewnym sensie to jest najprostsze. Cmentarze są widoczne. To jest kamień, na nim litery hebrajskie. Coś obcego, innego, dziwnego, ale i swojego, na tej ziemi, wśród pól. Nagrobki przykuwają uwagę, są tajemnicze i jeszcze te symbole – lewki, o twarzy sarmackiego szlachciury, połamane świece, jeleń trafiony strzałą bożą. To wielu przyciąga. Poza tym cmentarz jest takim oczywistym miejscem działania. Kiedy jakaś grupa ludzi chciała coś zrobić, na przykład młodzież katolicka, to najprościej było oczyścić jakąś część cmentarza. Pamiętam jedną z takich grup w Warszawie. Poradziłem im, żeby zajęli się nagrobkiem Michała Landego, szesnastoletniego żydowskiego chłopca, który w czasie demonstracji w 1861 roku zginął podnosząc w górę krzyż. Symbol zbratania Polaków i Żydów przed Powstaniem Styczniowym. Nagrobek się przechylał i oni go podnieśli. Potem okazało się, że żyje rodzina potomków Landego i teraz co roku oni stawiają świeczki.
W 1981 roku powstał Społeczny Komitet Opieki nad Cmentarzami. Pierwszym przewodniczącym był Eryk Lipiński. Stan wojenny tylko na jakiś czas zablokował aktywność Komitetu. W międzyczasie część osób odeszła z Komitetu, ludzie mieli inne sprawy, a ja ciągle w tym tkwiłem. Kiedy dostałem nagrodę imienia Jerzego Kosińskiego – wtedy to był dość duży pieniądz – przeszedłem na pół etatu w Instytucie Chemii Przemysłowej, gdzie wtedy pracowałem i miałem więcej czasu, żeby zająć się tym, co mnie naprawdę interesowało. Społeczny Komitet Opieki nad Cmentarzami i Zabytkami Kultury Żydowskiej przy Towarzystwie Opieki nad Zabytkami rozwijał działalność, drugim przewodniczącym był profesor Andrzej Zahorski, po nim profesor Marek Marian Drozdowski. Bardzo aktywnie działała Hania Szmalemberg, Estera Krajewska, Ruta Pragier i Teresa Prekerowa. W różnych miastach zaczęli się pojawiać społecznicy, cudowni, wspaniali ludzie. Udało nam się zrobić zjazd współpracowników Komitetu, skupić ich wszystkich i to była chyba największa zasługa Komitetu. Oni wszyscy należeli do Komitetu lub współpracowali.
A czy mieliście jakieś możliwości organizowania pomocy finansowej, kierowania ludzi do tego, żeby odnawiać…
Właściwie prawie nie mieliśmy. Komitet działał głównie w Warszawie, więc konserwator wojewódzki dawał pewne pieniądze na konserwacje cmentarzy stołecznych – przede wszystkim na katolickie Powązki, ale także na cmentarze ewangelickie, prawosławne, również na żydowski. Udało nam się dzięki temu ocalić kilkadziesiąt nagrobków, zakonserwowować, ustawić w odpowiednim miejscu. Biorąc pod uwagę potrzeby, fundusze były jednak niewielkie. Korzystaliśmy z innych źródeł. Na przykład pan Antoni Marianowicz, załatwił, że należne mu jako tłumaczowi „Skrzypka na dachu” tantiemy, zostały przekazane na Komitet. Z tych pieniędzy odnowiliśmy grób Bera Sonenberga, pradziada Henri Bergsona. Nieraz ktoś dawał niewielkie pieniądze. Komitet dostawał również fundusze na remont konkretnych nagrobków, na przykład przekazano nam pieniądze z Ameryki na remont grobu Józefa Janasza. Nigdy to nie były duże kwoty, raczej wszystko próbowało się załatwić. Poza Warszawą prace na cmentarzach opierały się na aktywności lokalnych działaczy — Simchy Wajsa w Lublinie, któremu pomagali Andrzej Trzciński — wykładowca na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej i Paweł Sygowski. We Wrocławiu działał Maciek Łagiewski – obecnie dyrektor wrocławskiego muzeum historycznego, profesor Jerzy Worończak, później jego syn Paweł, Marcin Wodziński i Mariusz Bondarczuk w Przasnyszu i Dariusz Walerjański w Zabrzu. Rodzeństwo Henrykowskich – Wojtek, architekt i Anna – kierowniczka muzeum w Pułtusku, wykopali z ulic Makowa Mazowieckiego nagrobki i na miejscu, gdzie dawniej był cmentarz, później zawłaszczonym przez miasto, przerobionym na dworzec autobusowy postawili pomnik. W Białymstoku — Tomek Wiśniewski. Należy do nich również Jerzy Fornalik, nauczyciel w szkole specjalnej troski w Borzęciczkach, szkoły działającej w myśl zasad pedagogiki korczakowskiej. Co roku, od wielu lat jeździ ze swoimi podopiecznymi po Polsce i sprzątają cmentarze. Dołącza do nich wspaniała młodzież ze szkoły w Sulejówku, z nauczycielką Anną Krzemień. W tym roku pracowali w Płaszowie, odczyszczali teren ostatniego cmentarza Żydów krakowskich, później pojechali do Leska. Byli też inni, np.studenci z PUSZ’u. Ja stałem obok, interesowałem się, wtrącałem, pomagałem. Współpracowałem ze wszystkimi, z którymi mogłem — z Fundacją Nisembaumów, Komitetami, zajmującymi się lokalnymi cmentarzami. Jestem członkiem Fundacji Monumentum Iudaicum Lodzenses, ale także i rządowej Fundacji Wiecznej Pamięci, przyznającej od czasu do czasu pieniądze na prace na cmentarzach. Działam w Towarzystwie Opieki nad Zabytkami. Współpracuję z Społecznym Komitetem Pamięci Żydów Otwockich. W wielu sprawach pełnię rolę konsultanta, doradzam, wtrącam się, krotko mówiąc jestem takim chłopcem do wszystkiego i myślę, że się w tym spełniam.
Mówisz tylko o cmentarzach, a przecież wiem, że znasz w Warszawie wszystkie miejsca związane z Żydami, wiesz, co jest na każdym zdjęciu przedwojennej Warszawy, zabrałeś mnie na jeden z pierwszych Marszy Pamięci... Więc nie możesz sprowadzać swojej działalności do inwentaryzacji, zajmujesz się także pielęgnowaniem tych śladów…
To prawda, ale to jest naturalne. Cmentarze żydowskie w Polsce umierają i muszą zginąć. Zostanie pewnie tylko kilka, inne ocaleją jedynie na zdjęciach. Wiele jest także nieoznaczonych miejsc pamięci – miejsc, w których zginęli ludzie, nierozpoznanych synagog, o których pierwotnym przeznaczeniu już teraz prawie nikt nie pamięta... Prawie od początku pracuję z Leną Bergman, która jest architektem. Okazało się, że w Fundacji Wiecznej Pamięci można było zdobyć jakieś pieniądze, żeby oznaczyć tablicami synagogi. Lena zaprojektowała tablicę informującą, że „Tu – od roku do roku — była synagoga”, napis jest również po hebrajsku. To ważne, bo każdy, kto przechodzi obok musi – chcąc nie chcąc — podnieść głowę. Oczywiście byli tacy, którym takie znakowanie się nie spodobało, obawiali się, że im powybijają okna.
Od początku działania Komitetu robimy dokumentację. Już pierwszy spis sporządzony na podstawie ankiety ogłoszonej w „Tygodniku Solidarność” wprowadził duże zamieszanie. Okazało się wtedy, że zgodnie z oficjalnymi danymi, w Polsce jest czterysta cmentarzy, my zebraliśmy informacje o siedmiuset czy ośmiuset. W Urzędzie do Spraw Wyznań nikt nam nie dziękował, uważano, że robimy wrogą robotę, wyszukujemy na siłę jakiś cmentarz i wetujemy rządowe dane wysyłane do różnych organizacji żydowskich na całym świecie. Do dzisiaj mamy dane na temat ponad tysiąca stu cmentarzy.
A co wy uznawaliście za cmentarz?
Od tego zaczynam rozmowę z młodymi ludźmi – cmentarz w myśl zasad religii mojżeszowej jest miejscem nienaruszalnym do dnia Sądu Ostatecznego. Niezależnie od tego, czy stoją tam nagrobki, czy nie – jest to miejsce nienaruszalne. Nie powinno być zabudowane. To jest zasadnicza różnica w porównaniu do cmentarzy chrześcijańskich, którą ciągle podkreślam. W myśl zasad religii katolickiej teren zamkniętego cmentarza jest nienaruszalny przez dwadzieścia lat, ale po upływie czterdziestu lat można już tam budować. Jeżeli w czasie prac znajdzie się jakieś kosteczki, to trzeba je po prostu pochować na innym cmentarzu i wszystko jest w porządku. Po wojnie Polska się dość szybko odbudowywała i jako materiał do budowy często wykorzystywano nagrobki. Mniej więcej po roku 1982 zaczęto również zabudowywać wiele cmentarzy, co wynikało najczęściej nie ze złej woli, ale właśnie z niewiedzy. I tak w Mielcu wybudowano na terenie cmentarza budynek poczty, w Kałuszynie budynek Urzędu Miasta, w Kole — basen. I to jest właśnie straszne. W Izraelu nie mogą pojąć, że tutaj nikt nie rozumie problemu. Bo przecież dla nich to były miejsca pochówku ich przodków. Stąd żal tych ludzi, którzy ocaleli…
O tym trzeba mówić, rozmawiać, uczyć i dlatego ja tak lubię chodzić z młodymi ludźmi. W Warszawie najchętniej pokazuję cmentarz uczniom pobliskiej szkoły (ale niewielu idzie), żeby poznali miejsce, obok którego codziennie przechodzą.
Od 1991 roku zacząłem pracować w ŻIH-u. Moim zadaniem było stworzenie dokumentacji bogatego życia żydowskiego w przedwojennej Polsce i tego, co po nim ocalało. Do mojego działu przeszły wszystkie fotografie, które były w Instytucie – zarówno przedwojenne, dotyczące życia codziennego, miasteczek żydowskich, portrety działaczy społecznych, fotograficzne relacje z działalności społecznej, jak i te dokumentujące czas Holokaustu, Zagłady; zdjęcia z odradzającego się życia żydowskiego w latach 40. i 50., a potem już – głównie moje — zdjęcia synagog, cmentarzy i miejsc pamięci. Zbieramy także wycinki z gazet na tematy żydowskie, kompletujemy teczki na temat poszczególnych miejscowości. Szczególnie lubię naszą kolekcję zdjęć i informacji o różnych żydowskich rodzinach. Nieraz, już z Izraela, ludzie przywożą mi stare zdjęcia, jeszcze sprzed wojny, które ktoś z rodziny im przekazał. W takich wypadkach proszę, żeby również pokazać zdjęcia następnych pokoleń. Czasem udaje mi się skompletować fotografie nawet pięciu, sześciu pokoleń, co w tym przypadku ma szczególną wymowę — że jednak nie udało się zamordować, nie udało się zniszczyć narodu żydowskiego, ludzi – i są następne pokolenia. Jest w tym jakiś optymizm – a Israel chaj – Israel żyje.
W międzyczasie nauczyłem się odczytywać niektóre zdjęcia. Zwraca się do mnie wiele osób z pytaniami, zawsze próbuję jakoś im pomóc, odpowiedzieć. Dlatego tak łatwo przychodzą. I cieszę się sam ze swojej roboty. Dzięki internetowi łatwiej udaje się nawiązać dzisiaj kontakty z zagranicą. Wielu dawnych mieszkańców małych miasteczek, często ostatni Żydzi, którzy mieszkali w jakiejś miejscowości, chcą, by po żydowskim życiu w Polsce pozostał jakiś ślad, w pierwszym rzędzie ogradzają jednak tereny dawnych cmentarzy w tych miejscowościach. Tak było w Różanie, w Gąbinie, w Ożarowie. Pieniądze na ten cel zbierali ludzie z całego świata. Przykładem takiej inicjatywy może być także pomnik w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie w czasie wojny Niemcy zużyli nagrobki do wyłożenia schodów prowadzących do klasztoru. Miejscowi działacze kultury wydobyli te nagrobki i postanowili zrobić pomnik. Wtedy zaprosili Staszka i Monikę Krajewskich i mnie. Pomnik miał obrazować pęknięcie, więc dzieli się na część męską i kobiecą (zgodnie z obyczajem Żydzi osobno grzebali kobiety i mężczyzn). Nasze zadanie polegało na rozpoznaniu i oznaczeniu na szczątkach kamieni nagrobnych, które były nagrobkiem męskim, a które kobiecym. Do Kazimierza jeżdżę prawie co roku i za każdym razem, kiedy widzę ten pomnik, czuję, że zostawiłem tam jakąś cząsteczkę siebie.
W Wereszczynie jestem właścicielem czterech metrów kwadratowych ziemi. Moja znajoma – Miriam Raz, która teraz mieszka w kibucu Gan Szmuel, jako jedyna ocalała ze swojej rodziny, chciała postawić pomnik swojej zamordowanej rodzinie. Zginęli wszyscy – jej braciszka i rodziców Niemcy zabili i wrzucili do studni. Okazało się, że ta studnia stała przy drodze, która była czyjąś własnością, i trzeba było wykupić kawałek ziemi. Ona nie mogła, więc kupiłem ja, na swoje nazwisko. Ustawiliśmy tam pomniczek pamięci. I to jest coś takiego, co jakoś pomaga być.
Z kolei działacze Towarzystwa Miłośników Opatowa przenieśli nagrobki z XVIII wieku, które w czasie wojny zostały wrzucone do rzeczki, na dawny cmentarz żydowski. Pomagałem je tam ustawiać, cieszyłem się, że tam wróciły, że się je udało ochronić i może już nikt ich nie zniszczy. Można się zapytać, dla kogo to wszystko? Chyba najbardziej dla miejscowych, żeby się nie wstydzili. Bardzo ważne jest, żeby Polacy nie musieli się wstydzić, że zapomnieli o tych, którzy tutaj przez setki lat mieszkali i stanowili 50 procent, 60 procent, 40 procent mieszkańców danej miejscowości.
A myślisz, że oni się wstydzą?
W wielu wypadkach jest im głupio. Myślę, że tak, bo odpowiadają agresywnie. Mają poczucie winy, że niewiele zrobili. Nie tylko zapomnieli, że mieszkają w domach, które należały do Żydów.
Pamiętam, jak w dzieciństwie oprowadzałeś mnie po zabytkach Warszawy, ale nie po zabytkach żydowskich...
Nie było jak. Mówiąc szczerze jedynymi zabytkami są cmentarz albo synagoga im. Nożyków. Po prostu nic nie ocalało. Przecież nawet gdybyśmy pojechali do Otwocka, to nie po to, żebym cię miał ciągnąć na cmentarz. Ten problem mam także teraz, kiedy oprowadzam jakieś grupy – co im właściwie pokazać. Poprzestaję na zdjęciach. Bo jak pokazać Umschlagplatz? Ten pomnik, który został niedawno postawiony? Żeby oglądać żydowską Warszawę potrzeba wyobraźni i pewnego przygotowania. Miałem ci pokazać dom z podwórkiem — studnią, i opowiadać, że tutaj mieszkał poeta Władysław Szlengel, a potem może jeszcze przeczytać fragment jego wiersza? To nie jest dla małego dziecka, niestety historia Żydów nie jest dla dzieci. To nie mogą być opowieści o Samsonie, czy o Dawidzie, to są opowieści religijne, a tu idziesz ulicą, powiedzmy obok Hali Mirowskiej – i mam ci mówić, że Niemiec – właśnie tam rozstrzelał Zdzisia Handelsmana, ale go zostawił i dopiero po jakimś czasie udało się go wziąć i pochować na cmentarzu żydowskim… To zresztą bardzo łagodna wersja... Takich opowiadań nie można opowiadać dzieciom. Nie wiem, czy się powinno, czy nie...
A myślisz, że kiedykolwiek historia Żydów była dla dzieci?
W historii mieszczą się oczywiście legendy, ale trudno o nie w odniesieniu do Holokaustu. Jak o tym opowiadać? Idąc Krochmalną mogę opowiadać o Singerze, mogę głośno czytać z jego książek, odtwarzać na tej podstawie świat, którego już nie ma. A co dalej opowiedzieć — że tutaj były prostytutki a tam drobni złodziejaszkowie? To opowiadanie nie ma już kontekstu, ktoś może pomyśleć – o tak, Żydzi byli złodziejami, prostytutkami. Albo na przykład kartka Olesia Perelmutera, który pisze – kochany tatusiu, uczę się pilnie, przyślij mi swoją fotografię, bo nie pamiętam, jak wyglądasz. I to jest jego kartka, a kontekst jest taki, że została napisana z ulicy Leszno tyle i tyle w lutym 1942, a pięć miesięcy potem, Oleś Perelmuter został wzięty z matką i wywieziony, prawdopodobnie do Treblinki. W tym czasie jego ojciec siedział w obozie jenieckim w Woldenbergu. Kiedy wrócił po wojnie, chory na gruźlicę, wybudował pomnik. Na tym pomniku umieścił tablice z jego nazwiskiem. Do kontekstu należy również fakt, że po marcu 1968 roku ten pomnik rozebrano i nie ma tam już teraz żadnej tablicy, została tylko kartka w naszym ŻIH-owskim archiwum. Więc pytam — jak o tym opowiadać małym dzieciakom? Najmłodsze dzieci, które oprowadzam, mają po dwanaście, trzynaście lat. Kiedyś poprosiłem, żeby dzieci napisały, co zapamiętały z wycieczki. Ich nauczycielka podarowała mi wszystkie wypracowania, to była piąta klasa – około dwunastu lat. „Pan nam bardzo ładnie opowiadał o cmentarzu. Najbardziej nas ciekawiło, jak się Panu ta czapeczka trzyma na głowie”, „Żydzi nie kładą kwiatów na grobie, tylko kamyki” – to były te najnormalniejsze, najprostsze odpowiedzi. Kiedy indziej zwróciłem się do dzieci, czy mają jakieś pytania, więc dziewczynka zapytała — a dlaczego mnie głowa boli, jak jestem na cmentarzu?
W ogóle trudno powiedzieć, w którym momencie można zacząć o tym mówić i jak wytłumaczyć. Na pewno konieczne jest jakieś przygotowanie. Dobrze, jeżeli jest nauczyciel, który zamiast na lekcje idzie z dziećmi na cmentarz, gdzie wspólnie sprzątają. Ale od niego zależy, jak wytłumaczy, co to znaczy żydowski – bo przecież młodzież tego nie wie. Trzeba mówić, że tu byli Żydzi, żyli, mieszkali, modlili się i umierali...
Dziękujemy miesięcznikowi „Midrasz" za zgodę na publikację artykułu. [„Midrasz” nr 9, 2005.]
Jan Jagielski, urodzony 13 października 1937 roku w Toruniu – działacz społeczny, autor publikacji na temat śladów historycznej obecności Żydów w Polsce. Absolwent studiów geochemicznych na Uniwersytecie Warszawskim. Przez 30 lat pracował naukowo w Instytucie Chemii Przemysłowej w Warszawie. Od 1991 roku jest pracownikiem Żydowskiego Instytutu Historycznego, obecnie jako kierownik działu dokumentacji dziedzictwa żydowskiego nadzoruje zbieranie i udostępnianie wszelkich informacji dotyczących dziedzictwa żydowskiego w Polsce.
Od 1981 roku aktywnie uczestniczy w opiece nad miejscami i zabytkami związanymi z kulturą i historią Żydów polskich. Współtworzył Społeczny Komitet Opieki nad Cmentarzami i Zabytkami Kultury Żydowskiej przy Towarzystwie Opieki nad Zabytkami. Od 1994 r. pełnił funkcję przewodniczącego Zarządu w Komitecie. Jest inicjatorem akcji restaurowania cmentarzy żydowskich w małych miastach, którą prowadzi z młodzieżą z Polski i z Izraela. Był przewodniczącym Fundacji Wiecznej Pamięci powstałej w 1993 roku z inicjatywy Rządu RP. Skarbnik i członek zarządu Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny w Polsce, autor publikacji dotyczących cmentarza przy ul. Okopowej, zabytków żydowskich oraz getta warszawskiego.
Laureat licznych nagród: Nagrody Fundacji Taubego im. Ireny Sendler za wkład wniesiony w zachowanie dziedzictwa żydowskiego w Polsce (2009), Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski nadanego przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego w kwietniu 2008 roku za osiągnięcia w odkrywaniu, gromadzeniu i upowszechnianiu prawdy o Holokauście, Nagrody Jana Karskiego i Poli Nireńskiej w 2005 roku za wybitne zasługi w dziedzinie działalności zmierzającej do ochrony materialnych śladów żydowskiej obecności historycznej w Polsce oraz publikacji na ten temat, a także Srebrnego Medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis w 2015 r.